A: O ile w Etiopii poszukiwałem krokodyli i hipopotamów (o czym niektórzy wiedzą - Ci, którzy dostawali ode mnie maile - zanim odkryłem wygodną nagość bloga) - z sukcesem! to Laos i okolice stoją pod znakiem słonia i tygrysa. W każdym razie słoń zaliczony. Niezbyt dziko żyjący, ale znowu nie taki w zoo albo specjalnie dla turystów wielbłąd pod piramidą czy inny niedźwiedź pod Giewontem.
Do Hongsy z Sainabuli jedzie się 3 godziny w porze suchej, autobusem jest terenowy pick-up (Toyota Hillux); podróż w kurzu i pomiędzy motorkiem, wentylatorem i workiem ryżu.
Z terenowym pick-upem to nie jest tak, że trzeba o niego jakoś specjalnie się starać, wystarczy pójść na dworzec autobusowy i kupić bilet (70 tys. kipów 8,5 dol).
Lonely Planet (5 edycja) podaje, że przejazd do Hongsy zajmuje 6 lub więcej godzin - ale to było za czasów umotorowionych dorożek (4 lata temu)
Okolica piękna.
Hongsa to taka słoniowa stolica Laosu.
E: Oryginalna nazwa Laosu to Lan Xang Hom Khao, czyli królestwo miliona słoni i białego parasola. Słoń symbolizuje siłę, a parasol władzę (był królewskim insygnium do 1975 roku, czyli obalenia monarchii). W Laosie żyje obecnie przynajmniej siedem słoni, bo tyle widzieliśmy. Według oficjalnych statystyk jest ich około 2 000, ale ja bym była ostrożna - w Laosie, zwłaszcza teraz, pod koniec pory suchej, jest tak strasznie gorąco, że w ciągu dnia wszyscy śpią. Gdzie się nie wejdzie, do knajpy, banku, hotelu czy ministerstwa, wszyscy podparci na łokciach śpią, a nawet jak nie śpią, to są w upalnym kosmosie (można potraktować to dwojako, ponieważ palenie opium nie jest tu rzadkością). Twierdzę więc, że liczba 2 000 słoni została ustalona na podstawie intensywnego wpatrywania się w sufit i przeciągłego ziewania jednego z urzędników.